Poszła Kinia do doktora…
Nie, nie…. Ten post
nie będzie o mnie, bo nie o to w tym chodzi. Moje gapiostwo i dziwny zbieg
okoliczności okazały się idealnym przykładem do przedstawienia chińskiego
szpitala.
Na ten temat co nieco
wspominaliśmy wcześniej. Choć wtedy wszyscy byli zdrowi i nikomu nie przyszło
nawet na myśl, że trafi do tej instytucji po raz kolejny.
No więc…. Stało się! W
dziwny i komiczny sposób (w którego szczegóły nie będę się wdawać) kostka
została skręcona. Pierwsza reakcja jak zwykle w moim przypadku „No przecież nic
mi nie będzie…” - uspokoiła moje myśli. Jednak po długich naleganiach, moich
wspaniałych towarzyszy podróży, zostałam wpakowana do samochodu i
przetransportowana do ośrodka zdrowia.
Pierwszym przystankiem
był oczywiście szpital uniwersytecki na kampusie. Jednak i tu nie znaleźliśmy
szczęścia. Gdy tylko zajechaliśmy, przed wejściem wiła się kolejka, która jak
nam się wydawało końca nie posiadała… Studenci pierwszego roku obowiązkowo
musieli złożyć kompletną dokumentację medyczną i zostać przebadani. Tak więc
przykro nam bardzo, ale na ten czas zawieszamy wszystkie „nagłe przypadki”.
Udajemy się więc do
jednego ze szpitali w centrum miasta. Na szczęście jest z nami nasz Anioł Stróż
Michael. Chwilę po „wczłapaniu” na jednej nodze we wcale nieskromne progi
szpitala podbiega do nas ochroniarz z „ofertą” wózka inwalidzkiego (który potem zresztą wykorzystuje chwile naszej nieuwagi i z wielkim uśmiechem na twarzy
robi nam zdjęcie). Propozycje odciążenia zdrowej nogi przyjmujemy niezwłocznie.
I tu chwilę później
zaczyna się cała procedura. Pielęgniarka oczywiście zaczyna do nas mówić w
swoim ojczystym języku zakładając, że władamy nim płynnie. Jak zwykle z
konsternacją na twarzy próbujemy wytłumaczyć, że w tym momencie „only English”…
jednocześnie szukając wzrokiem naszego chińskiego opiekuna, który parkuje
gdzieś na zewnątrz samochód. Jest! Michael przybywa z odsieczą.
Następnie otrzymujemy
do wypełnienia formularz, który jakby się wydawało nie jest wcale taki prosty w
obsłudze…. Jakoś dajemy rade. Otrzymujemy numerek i zostajemy skierowani do
kasy w celu uiszczenia opłaty za tak zwaną rejestrację. Następnie szybki wywiad
środowiskowy… wzrost, waga (w przypadku tych danych wiara na słowo) oraz
ciśnienie. Nasza „wycieczka” opiera się na bieganiu od okienka do okienka.
Wreszcie trafiamy do
gabinetu. Lekarz po szybkim spojrzeniu na nogę i dotknięciu jej dosłownie raz
palcem, pyta „czy boli?”. Po chwili wykazuje o wiele większe zainteresowanie
tym kim jesteśmy i skąd przyjechaliśmy, czy też co robimy w tym pięknym kraju.
Da się zrozumieć, nawet z naszym ubogim chińskim.
Automatyczne
skierowanie na prześwietlenie. Ale nie tak szybko… nie zbadamy dopóki pani nie
zapłaci. Tak więc wracamy do początku pielgrzymki i stajemy się kolejnym
numerkiem w kolejce do zapłaty. W trakcie czekania na swoją kolej do Roentgena
zaciekawieni Chińczycy bez skrępowania podchodzą nachylając się nad polską,
skręconą kostką żywo na nią wskazując komentują zaistniałą sytuację. Wreszcie
nasza kolej! Po szybkim, a może tak naprawdę wcale nie tak ekspresowym
prześwietleniu stopy ze wszystkich możliwych stron, we wszystkich możliwych
pozycjach, bez jakiegokolwiek zabezpieczenia…. Odbieramy zdjęcie! Udajemy się
ponownie do gabinetu Pana Doktora. Jednak tym razem nawet tam nie wchodzę.
Michael po okazaniu zdjęcia słyszy tylko zdanie : „Kość w porządku, można iść”.
Lekko zdezorientowane
i zdziwione patrzymy na siebie i nie dowierzamy. No nic, skoro żadnych porad,
wskazówek, to widocznie tak ma być. Udajemy się do wyjścia, gdzie jeszcze na
sam koniec zostajemy uwiecznione na jednym z chińskich telefonów.
Zdrówka Kinia! Pani Kostko ;)
OdpowiedzUsuń