Nasz pierwszy raz...
...w chińskiej restauracji!
Nadeszła w końcu ta chwila, gdy
zostaliśmy na pastwę losu rzuceni! Aby zaspokoić głód musieliśmy pójść do
restauracji i SAMI zamówić potrawy. Po kilku naszych biednych próbach
wspomaganych rozmówkami chińskimi (w których zresztą znaleźliśmy głównie zwroty
nieprzydatne), językiem ciała i radosnymi okrzykami (wszyscy na raz, po polsku
między sobą, angielsku i chińsku - ale to tak chyba przez przypadek), przemili
pracownicy znaleźli nam przerażonego, mówiącego po angielsku (trochę)
Chińczyka. Chińczyk zestresował sie bardzo. A my, jak to my, mówiliśmy wszyscy
na raz, chcąc mu pomóc i go ośmielić :D Ponieważ powiedzieliśmy, że chcemy coś
zielonego (niestety nie potrafiliśmy wytłumaczyć, że chcemy i kochamy zieloną,
smażoną! fasolkę), pani w miseczkach przyniosła nam wszystko, co mają
zielonego, tak, byśmy mogli sobie wybrać, co chcemy :D haha :D
Ostatecznie dostaliśmy dwa garnki z
potrawami: wieprzowiną i kurczakiem, które stały na stolikach i na ich blacie
były wbudowane płyty grzewcze. Do tego ryż, nasze zielone sałatki i tofu, które
tym razem było najdziwniejsze na świecie - o kolorze i konsystencji masła
zmieszanego z budyniem. Tylko smak inny. Taki delikatny, galaretowaty (tak,
smak był galaretowaty, nie potrafię tego inaczej opisać:P).
Wszystko pycha, chociaż Chińczycy coś
kościste to mięso jedzą, sporo trzeba się napluć. Pałeczki raz działają, a raz
nie, za to lubią spadać :D
Potem jeszcze w ramach "hej
przygodo!", poszliśmy na ulicznego grilla, na kurze łapki nikt się nie
zdecydował, za to skusił nas kalmar, kurczaki i różowe kulki, które okazały się
wyborem złym! Ale przecież wszystkiego trzeba spróbować!... :D
mj
0 komentarze :