Festiwal Rzepaku! Hej!
Jakiś czas temu uczelnia
zaproponowała zagranicznym studentom udział w wycieczce. Ponieważ nie jesteśmy
tutaj jedynymi obcokrajowcami, zebrała się nas wesoła gromadka, po brzegi
wypełniająca uczelniany busik. Pojechaliśmy do małej miejscowości o nazwie Chun
Hua. Na miejscu okazało się, że za chwilę rozpoczną się takie jakby dożynki.
Zanim jednak to nastąpiło, mieliśmy okazję podziwiać żółte pola rzepaku, przez
moment czując się jak w Polsce. Urozmaiceniem były w rzędzie ustawione dawne
maszyny rolnicze, o których nieco nam opowiedziano. A także rzeźby. Wiklinowe.
Wystające spomiędzy rzepaku. I nie byłoby w tym może nic dziwnego
(podejrzewamy, że mogły pełnić funkcję strachów na wróble), gdyby nie to, że
każdy miś, czy inne zwierzątko, miał wyjątkową psychodeliczną minę...
I tak jednak najbardziej zaskoczył
nas Transformers. Taki najprawdziwszy. Również w rzepaku. Miejscowi oficjele
byli z niego bardzo dumni.
Gdy już zdążyliśmy się nacieszyć kolorytem
pól oraz towarzyszącym im atrakcjom, nadszedł czas na część artystyczną. A tylu
atrakcji na jednej scenie nikt z nas się nie spodziewał. Zaproszono nas do
sektora vipów, gdzie poczęstowano herbatą z sezamu i suszonej fasoli. Była
pyszna. A to dopiero początek dziwów. Po przywitaniu, podziękowaniach i
generalnie części oficjalnej, nadszedł czas na rozrywkę w chińskim wydaniu.
Głośniki dudniły, a przez scenę przewijały się zespoły tańca ludowego, śpiewacy
w obficie zdobionych strojach, piosenkarki w balowych sukniach. Odbył się nawet
muzyczny pokaz parzenia herbaty. Jednak te wszystkie występy miały nas chyba
tylko przygotować do tego co działo się potem. Zaczynało się niewinnie, ot,
dwie dziewczyny i chłopak, w świecących (w końcu to Chiny) strojach śpiewali
sobie, wesoło podrygując. W kolejnych piosenkach doszły bębenki. I beatbox. W
końcu nadszedł też i czas na akrobatykę, a to co wyczyniali na scenie młodzi
artyści wzbudziłoby zachwyt każdego jury z tak teraz w Polsce popularnych
talent show. Westchnieniom i okrzykom rozentuzjazmowanego tłumu nie było końca,
nie wiem nawet kiedy daliśmy się ponieść tej fali, przeżywając każdą nową
konfigurację na równi ze stojącymi za nami dzieciakami z okolicznej
podstawówki.
Po zakończeniu występów smutek
tym spowodowany mieszał się z radością, że jednak od wszechobecnego hałasu
udało nam się nie ogłuchnąć. Udzieliliśmy nawet krótkiego wywiadu dla lokalnej
gazety. Wisienką na torcie był pyszny, wielodaniowy, chiński obiad oraz
wspinaczka na taki jakby akwedukt, z którego rozciągał się widok na okoliczny
krajobraz. Bardzo miłe to były akcenty na zakończenie jakże owocnego dnia. I
jak się okazało, nawet niepozorne pola rzepaku potrafią zaskoczyć!
mj
Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń