Poszła Kinia do doktora…

03:48 Unknown 1 Comments

Z dedykacją dla Siostry Lekarza, K. D.

Nie, nie…. Ten post nie będzie o mnie, bo nie o to w tym chodzi. Moje gapiostwo i dziwny zbieg okoliczności okazały się idealnym przykładem do przedstawienia chińskiego szpitala. 

Na ten temat co nieco wspominaliśmy wcześniej. Choć wtedy wszyscy byli zdrowi i nikomu nie przyszło nawet na myśl, że trafi do tej instytucji po raz kolejny. 

No więc…. Stało się! W dziwny i komiczny sposób (w którego szczegóły nie będę się wdawać) kostka została skręcona. Pierwsza reakcja jak zwykle w moim przypadku „No przecież nic mi nie będzie…” - uspokoiła moje myśli. Jednak po długich naleganiach, moich wspaniałych towarzyszy podróży, zostałam wpakowana do samochodu i przetransportowana do ośrodka zdrowia. 

Pierwszym przystankiem był oczywiście szpital uniwersytecki na kampusie. Jednak i tu nie znaleźliśmy szczęścia. Gdy tylko zajechaliśmy, przed wejściem wiła się kolejka, która jak nam się wydawało końca nie posiadała… Studenci pierwszego roku obowiązkowo musieli złożyć kompletną dokumentację medyczną i zostać przebadani. Tak więc przykro nam bardzo, ale na ten czas zawieszamy wszystkie „nagłe przypadki”.

Udajemy się więc do jednego ze szpitali w centrum miasta. Na szczęście jest z nami nasz Anioł Stróż Michael. Chwilę po „wczłapaniu” na jednej nodze we wcale nieskromne progi szpitala podbiega do nas ochroniarz z „ofertą” wózka inwalidzkiego (który potem  zresztą wykorzystuje chwile naszej nieuwagi i z wielkim uśmiechem na twarzy robi nam zdjęcie). Propozycje odciążenia zdrowej nogi przyjmujemy niezwłocznie.
I tu chwilę później zaczyna się cała procedura. Pielęgniarka oczywiście zaczyna do nas mówić w swoim ojczystym języku zakładając, że władamy nim płynnie. Jak zwykle z konsternacją na twarzy próbujemy wytłumaczyć, że w tym momencie „only English”… jednocześnie szukając wzrokiem naszego chińskiego opiekuna, który parkuje gdzieś na zewnątrz samochód. Jest! Michael przybywa z odsieczą.


Następnie otrzymujemy do wypełnienia formularz, który jakby się wydawało nie jest wcale taki prosty w obsłudze…. Jakoś dajemy rade. Otrzymujemy numerek i zostajemy skierowani do kasy w celu uiszczenia opłaty za tak zwaną rejestrację. Następnie szybki wywiad środowiskowy… wzrost, waga (w przypadku tych danych wiara na słowo) oraz ciśnienie. Nasza „wycieczka” opiera się na bieganiu od okienka do okienka.
Wreszcie trafiamy do gabinetu. Lekarz po szybkim spojrzeniu na nogę i dotknięciu jej dosłownie raz palcem, pyta „czy boli?”. Po chwili wykazuje o wiele większe zainteresowanie tym kim jesteśmy i skąd przyjechaliśmy, czy też co robimy w tym pięknym kraju. Da się zrozumieć, nawet z naszym ubogim chińskim.

Automatyczne skierowanie na prześwietlenie. Ale nie tak szybko… nie zbadamy dopóki pani nie zapłaci. Tak więc wracamy do początku pielgrzymki i stajemy się kolejnym numerkiem w kolejce do zapłaty. W trakcie czekania na swoją kolej do Roentgena zaciekawieni Chińczycy bez skrępowania podchodzą nachylając się nad polską, skręconą kostką żywo na nią wskazując komentują zaistniałą sytuację. Wreszcie nasza kolej! Po szybkim, a może tak naprawdę wcale nie tak ekspresowym prześwietleniu stopy ze wszystkich możliwych stron, we wszystkich możliwych pozycjach, bez jakiegokolwiek zabezpieczenia…. Odbieramy zdjęcie! Udajemy się ponownie do gabinetu Pana Doktora. Jednak tym razem nawet tam nie wchodzę. Michael po okazaniu zdjęcia słyszy tylko zdanie : „Kość w porządku, można iść”. 


Lekko zdezorientowane i zdziwione patrzymy na siebie i nie dowierzamy. No nic, skoro żadnych porad, wskazówek, to widocznie tak ma być. Udajemy się do wyjścia, gdzie jeszcze na sam koniec zostajemy uwiecznione na jednym z chińskich telefonów.
PS: noga zdrowa, można skakać! A ja mam nadzieję, że żadne z nas nie będzie musiało odwiedzać już tego miejsca

1 komentarz :