Prawie jak Bruce Lee!

09:58 Unknown 0 Comments


 
Przyjeżdżając tu wiedziałam, że chcę spróbować nowej dyscypliny sportowej. Takiej, na którą nie miałam czasu w Polsce. Pomyślałam o sztuce walki, w końcu to takie charakterystyczne dla kultury wschodu. Dowiedzieliśmy się o zajęciach kung-fu prowadzonych na kampusie. Trochę niepewni, w 3-osobowej grupie poszliśmy na trening. Baliśmy się, że nas nie przyjmą, bo grupa ta nie była całkiem początkująca. Nie dość, że powitano nas z takim entuzjazmem, o jakim nawet nie myśleliśmy, to jeszcze podarowano po nunchaku żebyśmy mogli szybko zacząć ćwiczyć.

Od samego początku szło nam świetnie. Obite nerki, ręce, nogi, palce, kilka porządnych siniaków, guzy na głowie to tylko niektóre z naszych obrażeń, ale nie poddawaliśmy się. Z czasem było coraz lepiej i lepiej. Żeby mieć przed sobą konkretny cel i lepszą motywację do działania, postanowiliśmy, że tak samo jak chińscy koledzy i koleżanki z grupy chcemy wystąpić w pokazie prezentującym umiejętności członków uczelnianych kół zainteresowań. Ćwiczyliśmy ciężko, a zaangażowanie trenerów wyznaczających dodatkowe treningi i tłumaczących wszystko w pomieszanych językach angielskim i chińskim, dodawało nam dodatkowego kopa i uświadamiało powagę sytuacji.

Wreszcie nadszedł ten wielki dzień. Czekając na swoją kolej trochę się stresowaliśmy, w końcu byłaby niezła siara gdyby np. ktoś z publiczności dostał nunchaku, które przez przypadek wyleciało komuś z ręki. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Muzyka, reflektory i bijąca brawo publiczność podnosiły poziom adrenaliny, dzięki czemu daliśmy z siebie wszystko.


To był tylko pokaz szkolny, a my naładowani pozytywną energią i zadowoleni z małego sukcesu nie możemy doczekać się kolejnego występu.


P.



0 komentarze :

Podróże małe i duże

07:33 Unknown 0 Comments


Spontaniczne zachowania zawsze sprawiały mi radość, dlatego nie zastanawiałam się zbyt długo, kiedy pewnego wieczoru znajomy Chińczyk zaproponował mi odwiedzenie jego rodzinnego miasta. I nie było by w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt ze mialam zaledwie 3 godziny aby przedostac sie z akademika na dworzec szybkiej koleji, kupic dobry bilet i wsiaść w odpowiedni pociąg - bez znajomości jezyka. Kolejny raz przekonalam sie jak wiele moze zdzialac prosty usmiech. Ciągle pytałam - używając rak i języka polskiego - czy mam dobry bilet i czy wsiadam do dobrego pociągu, na szczęście takie pomyłki w Chinach graniczą z cudem. Po zaledwie pół godzinnej jeździe byłam na miejscu. Yueyang (岳阳) - jest niewielkim jak na Chińskie standardy ( ponad 500 000 mieszkańców) miastem w południowo-wschodniej części prowincji Hunan. Oddalonym od Changshy o zaledwie  160 km. Pierwszą rzeczą jaka mnie zaskoczyła było swierze powietrze! 

Oczywiscie nie obyło się bez pysznej kolacji! Danie główne - wąż! Podawany na ostro, z dużą ilością imbiru i chilli szybko stał się moim ulubionym daniem. Smakował pomiędzy rybą a kurczakiem, ale był naprawde delikatny. Dla ułatwienia jadłam go za pomocą wykałaczek wbijanych w kręgosłup po obu stronach kawałka mięsa. Pycha! Spróbowałam również kaczej głowy, muszę wam powiedzieć, że smakuje o wiele lepiej niż wygląda! 

 Oczywiście nie pojechałam tam tylko po to aby jeść, chociaż nie ukrywam, że wąż kusił mnie już od dawna. W Yueyang znajduje się również jedna z 4 najsłynniejszych wież w Chinach! Wieża Yueyang (岳阳楼) została wybudowana okolo 200 roku n.e. , w otaczajacym ją parku możemy obejrzeć miniatury przedstawiające jej rozwój za czasów panowania poszczególnych dynastii. Na mnie największe wrażenie zrobił widok roztaczający się ze szczytu, gdzie jezioro stapiało sie z niebem tworząc jedność, po której leniwie poruszały się ogromne barki. 

Jezioro Dongting ( 洞庭湖)  jest drugim co do wielkości zbiornikiem słodkowodnym w Chinach, niestety szybko się kurczy. Obecnie jest to 16km2 rocznie! Ciekawostką jest, że nazwy prowincji Hunan ( 湖南) oraz Hubei (湖北) pochodzą właśnie od Dongting Hu i oznaczają odpowiednio na południe (南) i na północ (北) od jeziora. 

Swój pobyt zakonczyłam spacerem wzdłóż tego właśnie jeziora. Odwiedziłam również jedyną zachowaną w Yueyang uliczkę z tradycyjną zabudową gdzie natknęłam się na pana wykonującego szklane figurki. O ile brak jakiegokolwiek zabezpieczenia nie zdziwił mnie aż tak bardzo, o tyle moment w którym odpalił papierosa za pomocą rozgrzanego szkła już tak. 
Życie w Yueyang wydaje się dużo spokojniejsze niż w Changshy, nie można też odmówić uroku temu miastu. Z pewnością wybiore się tam po raz kolejny! 



0 komentarze :

A w parkach... sesje ślubne!

23:00 Unknown 0 Comments



Odgłos fajerwerków to codzienność w Chinach. Nowy samochód, otwarcie sklepu, pogrzeb czy tez wesele mogą być powodem huku petard. Nic już mnie nie dziwi. Ogromne dmuchane czerwone bramy na ulicach to znak, że coś się dzieje!
Obecnie tradycyjne ślub, na którym panna młoda ma czerwoną suknie nie jest tak popularny, ze względu na ogromne koszty. Coraz częściej spotykane są śluby w zachodnim stylu. A przynajmniej wyobrażenie na ten temat... Nie jest to bynajmniej typowe polskie wesele do białego rana. Goście zapraszani są na obiad, gdzie na stole stoją różnorakie trunki oraz potrawy i obowiązkowo ryż! Dziwnym zwyczajem jest rozdawanie gościom paczek papierów. Jeden z moich chińskich kolegów wrócił ostatnio po weselu z pięcioma, drogimi paczkami papierosów, mimo ze nie pali nie odmówił na znak szacunku.


Pomysłów na idealny ślub nie brak. Chińczycy kochają kicz i wszystko co zachodnie. Do tego stopnia ze wynajmują zagranicznych modeli, aby witali gości i uczestniczyli w ceremonii... Popularne są tez rożne występy. Taniec brzucha, pokaz muzyczny, dziecko przebrane za smoka i wiele innych mających uatrakcyjnić gościom czas. Po obiedzie wszyscy udają się do KTV, chińskich barów karaoke.



Sesje ślubne tez budzą moja ciekawość. Różnorakie scenerie, kilka sukienek w różnych kolorach. Najważniejsze, żeby wyglądać jak księżniczka rodem z bajek Disney'a.

Jak dotąd nigdy nie miałam okazji być gościem na chińskim weselu, choć nie ukrywam bardzo chciałabym przeżyć to na żywo. Polecam wpis Pojechanej, w którym opisuje całą ceremonię.

md

0 komentarze :

新年快樂 (Xīnnián kuàilè) – Szczęśliwego Nowego Roku!

16:00 Unknown 0 Comments


„Chiński Nowy Rok (Chūnjié’ dosłownie Święto Wiosny) – 
najważniejsze święto w tradycyjnym kalendarzu chińskim, przypadające między końcem stycznia a końcem lutego. Od najdawniejszych czasów jest w Chinach najważniejszym świętem publicznym i prywatnym, zapożyczyły je również zamieszkujące w Chinach mniejszości narodowe.”  Źródło: wikipedia.pl

2016 to Rok Małpy!

Tak, tak możemy zasypać Was stertą informacji, które jesteście w stanie sami sobie wyszukać w gąszczu Internetu Tylko, po co ?

Z naszej perspektywy Chiński Nowy Rok to „wymarły” kampus uczelni, zatłoczone lotniska i dworce, niezliczone czerwone lampiony oraz w większości zamknięte sklepy i restauracje.

Każdy Chińczyk świętuje inaczej. Jeden decyduje się na zagraniczne lub krajowe podróże, drugi odwiedza krewnych jeszcze inny zostaje w domu.
Przeciętna Chińska rodzina wybiera domowe zacisze. Siedząc przy syto zastawionym stołem celebrują ten czas w gronie najbliższej (i uwierzcie nie tak małej, jakby się wydawało) rodziny,  a ich największą rozrywką jest: telewizja, karty i mahjong (popularna chińska gra).

Każdy lǎowài (‘obcokrajowiec’ w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu), który planuje w tym czasie podróże po Państwie Środka powinien uzbroić się w  szczególną cierpliwość lub jakby to ująć… lepiej niech zostanie w domu. Święto Wiosny (bo tak inaczej można nazwać Nowy Rok w Chinach) to czas największej migracji ludności na świecie. Jeśli więc nie jesteś Chińczykiem, który uwielbia wszędzie się pchać i mieć przy tym ze sobą milion tobołków, festiwal ten zamiast zachwycić, tylko Cię zirytuje.

W wielkim skrócie:

1.Jedną z najpopularniejszych tradycji są tak zwane Czerwone Koperty, które najbardziej cenione przez młodych członków rodziny wypełnione są po brzegi pieniędzmi.


2. Złote pudełka ze smokiem kryją w sobie mnóstwo łakoci.




3. Domy, mieszkania, sklepy restauracje, instytucje państwowe i ulice wydawać się może, że zaraz eksplodują od nadmiaru ozdób w kolorze czerwonym, który symbolizować ma szczęście  i dobrobyt.

4. Przed nami jeszcze Festiwal Latarni, który obchodzony jest 15-tego dnia po Chińskim Nowym Roku i jest jednocześnie jego zakończeniem. W tym dniu każdy barwne parady przebierańców przemierzają ulice,       a każdy może spróbować smaczne ryżowe kulki ze słodkim nadzieniem.


k.

0 komentarze :

Czasem słońce, czasem deszcz

15:00 Unknown 0 Comments




Po przyjeździe do Changshy przede wszystkim (oprócz jedzenia, komunikacji, języka, tłumów ludzi, transportu, zachmurzonego nieba…) zmierzyć się musieliśmy z kompletnie inną niż w Polsce pogodą. Zaskoczyły nas wysokie, letnio-jesienne temperatury. Changsha należy do jednego z czterech najgorętszych miast w Chinach, którą to informacją z uśmiechem podzieliła się nasza nauczycielka chińskiego. Z łatwością przyklejaliśmy się do wszystkiego. I tak jednak najgorsze były noce, z gorąca i duchoty nie mogliśmy spać. Nasi znajomi Chińczycy pytali tylko, czy nie mamy wiatraczków, a ponieważ nie mieliśmy, cierpieliśmy. Dopiero z czasem zorientowaliśmy się, że zainstalowane w naszych pokojach klimatyzatory działają i przynoszą chwilową (ze względu na brak jakiejkolwiek szczelności ścian czy okien) ulgę.

Późna jesień to był dość przyjemny czas, w ciągu dnia w sam raz, tylko noce coraz to zimniejsze. W ruch poszły koce, śpiwory, grube bluzy. Bojąc się zimy wyposażyliśmy się w koce elektryczne. I znów nasi przyjaciele straszyli nas, że używając klimatyzatorów, które mają też funkcję grzewczą, zwiększymy swoje rachunki za prąd wielokrotnie. Dlatego kupiłyśmy mały grzejniczek, który się też trochę kręcił!, ale po kilku dniach dokonał żywota.

Tak też przywitała nas zima, kiedy w akcie desperacji odważyłyśmy się jednak te klimatyzatory włączyć. No i cóż, rachunki faktycznie wzrosły, ale! możemy spać bez budzenia się z zimna, siedzieć spokojnie w pokoju bez dygotania i wydaje mi się, że ostatecznie te koszty nie są aż tak ogromne. Do tego herbata/kawa, żyć nie umierać :D

Oprócz temperatury jest jeszcze jedna, jakże ciekawa kwestia. Kwestia opadów. Nie śniegu, rzecz jasna, choć podobno i to się zdarzało (trudno mi wierzyć). Deszcz bywa i nie bywa, za dnia lub nocą, zazwyczaj jednak siąpi. I niewiadomo, czy pada, czy nie pada, brać tę parasolkę, czy nie, bo z cukru nie jesteśmy, ale jednak kurtka mokra. I tak, jednego dnia ulewa nie pozwala (no, przynajmniej bardzo nie zachęca) nam wyjść z mieszkań, a drugiego dnia piękne słońce kusi zielenią trawników i drzew. Dziś znowu jest dziwnie, woda jakby stała w powietrzu, świat spowija wilgotna łuna, której mgłą nie nazwę, ale deszczem też nie!

Podobno i tak najgorsze jeszcze przed nami, zimowe, nieustające opady, już wkrótce!... Pół roku upałów, pół roku wody z nieba :D

mj

0 komentarze :

Osiedlowe koksy: czyli siłka na kampusie

18:00 Unknown 0 Comments


Bardzo długo zastanawiałam się czy robić wpis na ten temat. Dlaczego? Nie chciałam tworzyć czegoś, co można byłoby zatytułować „księga skarg i zażaleń”. A może jednak nie będzie tak źle…?
W Polsce decydując się na wykupienie karnetu na siłownię, fitness, crossfit czy inne tego typu miejsce, jesteśmy zasypywani wieloma ofertami. Pomagają one nam wybrać obiekt naszych marzeń, w którym nie tylko spalimy mnóstwo kalorii i uzyskamy sylwetkę nie potrzebującą obróbek photoshopa. Dostaniemy karnet, który ułatwi i uprzyjemni nam życie. Treningi personalne, zajęcia grupowe, opieka do dzieci, pomiar składu ciała, darmowa butelka wody do treningu, w szatni żelazka, suszarki, prostownice… Do tego wszystko poukładane, czyste i pachnące, a tu…? Tutaj wygląda to trochę mniej kolorowo.


Kiedy przyjechaliśmy do Changshy, nasza siłownia była nowa, a właściwie nie skończono jeszcze remontu. Do wybrania tego obiektu zachęcił nas schludny wygląd, bliska lokalizacja i oczywiście promocyjna cena na otwarcie. Niestety miejsce to szybko przestało wyglądać jak nowe. Na ścianach zaczął pojawiać się grzyb, a zbyt rzadko sprzątana podłoga wszędzie oblepiona jest kurzem i włosami. Najgorszą dla mnie rzeczą jest przebranie się w szatni, która po tym jak ktoś wziął prysznic, stoi w kałuży brudu i wody.
Co o samych użytkownikach? Jak wszędzie ludzie są różni, ale nie brakuje tu takich osób, które nie przebierają się po przyjściu tylko ćwiczą w kurtkach i butach zimowych, jeansach, a potem spocone wychodzą na zewnątrz. Najbardziej jednak zaskakują mnie sportowcy, którzy podczas ćwiczeń najbardziej skupiają się pracy mięśni kciuka pisząc ze znajomymi albo przeglądając strony internetowe na swoich telefonach komórkowych.


Nie bądźmy jednak tacy krytyczni. W całym przekroju różnych osobowości są studenci przychodzący normalnie poćwiczyć, a bałagan w sprzęcie można odebrać jako urozmaicenie, bo nie raz trzeba zrobić rundkę po siłowni w poszukiwaniu sztangielka do pary.
Myślę, że z czasem siłownie te staną się bardziej popularne i przez to bardziej przyjazne. Teraz najważniejsze jest to, że takie miejsca istnieją, a my mamy możliwość utrzymania formy podczas tego wyjazdu.


P.Chyrc


0 komentarze :

W salonie masażu

04:30 Unknown 1 Comments



Po jednej z pierwszych lekcji nauczycielka opowiedziała nam o chińskim masażu i poleciła pewne miejsce. Pozytywnie nakręceni wszyscy chcieliśmy je odwiedzić. W końcu kto nie lubi jak go masują? Problem był jednak w tym, że nie potrafimy mówić po chińsku, a osoby pracujące w tym salonie są niewidome, więc nasza metoda dogadywania się „na migi” i pokazywanie palcem o co nam chodzi tutaj by się nie sprawdziła.
Na szczęście niedawno okazało się, że nasza koleżanka Czeszka, która już trochę mówi po chińsku, zna to miejsce. Umówiłyśmy się więc, że pójdziemy tam razem we dwie. Po drodze uprzedziła mnie, że miejsce to nie wygląda tak, jak bym się tego spodziewała. Po czterech miesiącach pobytu, już coraz mniej rzeczy może mnie zaskoczyć, jednak wyobrażając sobie salon masażu i to w kulturze wschodniej, spodziewałam się relaksacyjnej muzyki, kadzideł, pachnących olejków. Cóż, to było wyobrażenie, a rzeczywistość…


Z zewnątrz nic nie wskazywało na to, że w środku znajduje się coś ciekawego. Wchodziło się jak do zwykłego mieszkania i miałam wątpliwości czy na pewno wylądowałyśmy w dobrym miejscu. Właściciele od razu zerwali się żeby nas obsłużyć, ale my widząc, że właśnie jedzą obiad powiedziałyśmy, żeby dokończyli, a my poczekamy.
Zaprowadzono nas do pomieszczenia, w którym stały dwa łóżka do masażu i nic poza tym. Nie było kadzidełek ani innych tego typu rzeczy. Co mnie zdziwiło, powiedziano nam, że mamy się nie rozbierać. „Czyli nie będzie nawet olejku?”- pomyślałam. Położyłyśmy się więc poubierane w koszulki, jeansy i wtedy się zaczęło. Nie było ceremonii, rytuałów, ale za to był niezły wycisk.
Zaczęło się przyjemnie od delikatnego masażu głowy, potem trochę bólu przy rękach, ale kiedy przyszła pora na nogi, obolałe po ostatnim treningu, musiałam zacisnąć zęby nie syczeć z bólu. Podobnie było przy plecach, kiedy czułam jak każdy kręg wraca na swoje miejsce. Masażysta się nie certolił. Wbijał palce i łokcie w każdy obolały mięsień, ale kiedy było po wszystkim, poczułam, jak całe ciało mam przyjemnie rozluźnione.
Efekt jest naprawdę rewelacyjny. Wszystkim polecam wybranie się na taki masaż. Ja na pewno tam wrócę, zwłaszcza, że taka przyjemność kosztowała tylko 35zł.




P.Chyrc

1 komentarze :

Feeria barw, kolorów i smaków

06:30 Unknown 1 Comments


Owoce w Chinach. 

Ogromną przyjemność sprawia oglądanie wystawionych w sklepie owoców, których układy i kompozycje zachęcają do zakupów i późniejszych zachwytów nad smakiem!

Spora część owoców to te, które znamy już z Polski, soczyste winogrona i śliwki, czy drogie jabłka.

Inne to takie, które znamy, ale jaaaaakoooś nas zaskoczyły, jak na przykład wciąż jednak egzotyczne w Polsce pomelo, gruszki (które nazywamy między sobą jabłko-gruszkami ze względu na kształt zbliżony do jabłecznego i smak gruszkowy), zielone mandarynki, małe, bardzo słodkie bananki, mnóstwo rodzajów melonów, mini arbuzy, papaje, granaty, ananasy... Są też wiśnie i truskawki, bardzo zazwyczaj błyszczą, co czyni mnie nie do końca ufną temu, że nie są z plastiku :D 

Ostatnia grupa owoców to te, z którymi nie spotkaliśmy się do tej pory. Należy do nich na przykład uwielbiany przez nas wszystkich dragon fruit, czyli owoc smoczy. Różowa skórka ma łuski, które, jak tuszę! przypominają łuski smocze (tak przynajmniej działa moja wyobraźnia). Po przekrojeniu owocu dostajemy się do słodkiego środka pełnego drobnych, czarnych pestek. Jemy łyżeczką albo kroimy w kostkę. 

Te małe zielone kulki ze zdjęcia poniżej to jojoba, która przy pierwszym spotkaniu wprawiła mnie w stan ekscytacji, ah więc to ten owoc jest w większości kremów!... W smaku przypomina niedojrzałe jabłko, trzeba uważać na pestkę znajdującą się w środku. Kupując należy wybierać owoce twarde i jędrne, kolor skórki, czy jej przebarwienia, nie ma w tym przypadku większego znaczenia. Byle jojoba nie była miękka i pomarszczona!

– The eye of dragon – Oko smoka (czyż nazwa nie jest totalnie, niesamowicie piękna?! :D) Ten owoc to jest zagadka. Twardą, skórzastą powłokę należy rozerwać i wtedy naszym oczom ukaże się bardzo, bardzo słodkie, galaretowate wnętrze. W nim jest śliczna, choć niezjadliwa, błyszcząca i twarda pestka. 

Zachęcani licznymi wpisami podróżników odwiedzających Azję, postanowiliśmy spróbować sławnego duriana. Nigdy więcej! Uciekaliśmy w podskokach. Owoc ten słynie z bardzo silnego, nieprzyjemnego zapachu. Z tego powodu nie można go wnosić na pokład samolotów ani do hoteli. Łatwo też rozpoznać, kto go niedawno jadł albo przynajmniej trzymał. Mimo tej ogromnej wady, odważnie podjęliśmy się zakupu kilku pokrojonych na przyulicznym straganie kawałków. Niestety, oprócz zapachu durian posiada także SMAK, swoistą mieszankę młodej cebulki, szczypiorku, budyniu, masła i mydła. Mówiłam już, że nigdy więcej?

Ciekawe ciekawostki
#1: Pomidory traktowane są jak owoce, często dekorują torty urodzinowe, czy patery owoców w klubach. Mimo, że spotkaliśmy się z tym nieraz, nie przekonaliśmy się do jedzenia ich z kremem.
#2: Jabłka chętnie wręczają Chińczycy jako prezenty, mają one oznaczać entuzjastyczne „Good luck!”, Powodzenia!

mj

1 komentarze :